Gruzja – tu podróżny staje się bratem

Od ponad roku, dzięki Wizz Air, który lata z Katowic oraz Warszawy do Kutaisi, Gruzja jest dla Polaków na wyciągnięcie ręki. Samolot to najtańszy i najszybszy (ok. 3 godziny) sposób dotarcia do tego kraju. Dodatkowo od 2011 roku obywatele Unii Europejskiej mogą podróżować do Gruzji na podstawie dowodu osobistego.
Dzień 1.
Moja podróż po gruzińskich szlakach rozpoczęła się na przełomie października i listopada w stolicy antycznej Kolchidy, Kutaisi. To drugie największe miasto Gruzji i  siedziba parlamentu. Pierwszy kontakt z miastem był rozczarowujący. Dookoła widziałam zaniedbane bloki, brud na ulicach. Dopiero w centrum obraz zaczął się zmieniać, nasycać się barwami. Moim pierwszym celem był targ, na którym można zaopatrzyć się we wszelkie gruzińskie specjały: sery, owoce, warzywa, wino, czaczę (gruziński, gronowy samogon), churchkhelę (orzechy nawleczone na nitkę, zatopione w masie winogronowej, a następnie wysuszone). Znajduje się on na trasie z centrum miasta do katedry Bagrati, która była moim kolejnym celem. Monastyr został wybudowany w XI w. za panowania Bgrata III, który zjednoczył ziemie gruzińskie. W 1994 roku obiekt został wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.

W Kutaisi przebywałam tylko pół dnia. Warto jednak przedłużyć pobyt i zobaczyć monastyr Gelati, położony 11 km na północny wschód od Kutaisi. Budowla pochodzi z XII wieku, niegdyś stanowiła główny ośrodek intelektualny Gruzji, skupiający wybitnych naukowców. Ponadto w niewielkiej odległości od stolicy Kolchidy znajduje się jaskinia Prometeusza. Według mitów to miejsce, które zamieszkiwał ów tytan. Od trzech lat udostępniona jest turystom.
Po południu wsiadłam do pociągu jadącego w kierunku czarnomorskiego kurortu Batumi. Koszt przejazdu jest niski – 2 GEL (ok. 4 zł), jednak kolejka wlecze się niemiłosiernie – na miejsce dotarłam po 22. Alternatywą są marszrutki, które kursują stosunkowo często. Czas jazdy nie przekracza 3 godzin, a cena wynosi 10 GEL (ok. 20 zł). Stacja kolejowa znajduje się 5 km od Batumi, w Makhinjauri. Warto właśnie tam poszukać noclegu, by uciec od tłumów, zgiełku i wysokich cen. Marszrutki do Batumi kursują bardzo często, a ich koszt to zaledwie 0,5 GEL.
Dzień 2.
Na zapoznanie się z Batumi przeznaczyłam jeden dzień i aby sprawnie dotrzeć do wszystkich atrakcji, niezastąpiony okazał się rower. Można go wypożyczyć w informacji turystycznej na minimum 10 godzin za 20 GEL (ok. 40 zł), albo wynająć od prywatnej osoby, ale wówczas cena wynosi 5 GEL/1h (można się targować). Zwiedzanie rozpoczęłam od promenady nadmorskiej, gdzie znajduje się pomnik miłości Ali i Nino – symbol przyjaźni gruzińsko-azerskiej. Ciekawa jest konstrukcja tego monumentu, ponieważ co kilkanaście minut przedstawione postaci zmieniają swoje ułożenie. Tuż obok znajdują się kolejne architektoniczne atrakcje Batumi – Wieża Gruzińskiego Alfabetu, 130-metrowa konstrukcja, przypominająca łańcuch DNA, na którym umieszczono 33 litery gruzińskiego alfabetu oraz hotel Radisson Blu z przylegającym do niego wieżowcem Donalda Trumpa. Przejażdżka wzdłuż promenady jest przyjemna i relaksująca, zwłaszcza po sezonie, kiedy nie ma tłoku. Centrum miasta jest niewielkie, w pół godziny można je zwiedzić spacerem. Batumi bardzo pozytywnie mnie zaskoczyło. Miasto jest zadbane, chociaż im dalej od centrum, tym widoczniejsza jest szara rzeczywistość. Jednak warto podkreślić, że prowadzonych jest tutaj mnóstwo nowych inwestycji. Jeśli ktoś postanowi dłużej zabawić w Batumi, koniecznie powinien udać się do Ogrodu Botanicznego. Są tu dziesiątki tysięcy gatunków roślin sprowadzanych ze wszystkich stron świata.

Dzień 3.
Kolejny dzień był niespodzianką. Wstępny plan zakładał odwiedzenie takich miast jak Borjomi, Bakuriani, Vardzia lub Gori. By dotrzeć do pierwszego z nich, kupiłam bilet na pociądg do Khashuri, a tam szukałam marszrutki do Borjomi. Gruzini poproszeni o pomoc chętnie udzielają wskazówek, jak dotrzeć do celu. Dzięki temu można poznać sympatycznych ludzi, którzy nawet zawiozą nas do szukanego miasta. Tak właśnie znalazłam się w Borjomi – mekce kuracjuszy. Podobno tutejsza woda pomaga na choroby związane z układem krwionośnym. Po krótkim spacerze, ci sami sympatyczni Gruzini, którzy mnie tutaj przywieźli, powiedzieli, że ich następnym przystankiem jest Aspindza. A cóż to takiego ta Aspindza? W przewodniku nie ma żadnej wzmianki – idealny pretekst, by odwiedzić tę miejscowość. Droga wiodła wzdłuż pasma Małego Kaukazu. Jesienią widok był wspaniały – drzewa mieniły się przeróżnymi barwami. Natomiast sama miejscowość, a raczej wioska, jest niewielka. Znana jest głównie z bitwy, jaka się tu rozegrała w XVIII wieku z Imperium Osmańskim, a pozostałością po tym wydarzeniu są ruiny twierdzy.

W miłym towarzystwie czas szybko mija i niczym się spostrzegliśmy, był wieczór. Gruzini oznajmili, że czas wracać do domu, do Tibilisi. Kolejna zmiana planów. Późno w nocy dotarliśmy na miejsce.
Dzień 4 – 5.
Stolica Gruzji wzbudziła we mnie skrajne emocje. Z jednej strony objawiała się jako zaniedbane, hałaśliwe miasto, żeby nagle zachwycić barwami i klimatem Nowego Miasta. Spacer po mieście rozpoczęłam od alei Rustavelego. Idąc nią w stronę placu Wolności, minęłam gmach Opery, Teatr im. Rustavelego oraz Gruzińskie Muzeum Narodowe. Docierając do placu Wolności można zaobserwować hardość i zaciętość miejscowych kierowców – ten widok to prawdziwy popis mistrzów kierownicy. Jednym z zadań na egzaminie na prawo jazdy powinien być manewr bezkolizyjnej zmiany pasa na rondzie przy placu Wolności (jeżeli komuś to się uda, sukces na wszystkich innych drogach gwarantowany). Następnie wspięłam się na wzgórze Sololaki, gdzie znajduje się pomnik Matki Gruzji. Używając eufemizmu mogę powiedzieć, że miasto widziane z góry nie zachwyca. Na dół, wprost do najnowszej dzielnicy miasta, zjechałam kolejką.

Ta część miasta jest zadbana i nowoczesna. Po krótkim spacerze, wróciłam na drugą stronę Kury, do Starego Miasta, by poszukać miejsca na obiad. W końcu zjadłam pierwsze, prawdziwe chaczapuri. Doskonałe. Moim zdaniem najlepsza jest wersja adżarska o wrzecionowatym kształcie z surowym jajkiem pośrodku. Wcześniej miałam okazję próbować tylko tanich chaczapuri z ulicznej budki, ale bardziej przypominały fast food, niż potrawę narodową. Po nich bardzo łatwo się zniechęcić do gruzińskiej kuchni.
Kolejny dzień to odkrywanie zakamarków miasta, a także poznawanie jego mieszkańców. Gruzja znana jest z licznych budowli sakralnych, dlatego postanowiłam zobaczyć tę najważniejszą i zarazem największą prawosławną świątynię – katedrę Cminda Sameba. Jest to jedna z najwyższych cerkwi na świecie.
Wieczorem odwiedziłam gruzińskich znajomych, złapanych na stopa dwa dni wcześniej. Ich żony przygotowały niebiańską ucztę. Giorgi, niczym tamada, dzielnie wznosił toasty, od których łzy napływały do oczu. Zabawa była przednia. Gdybym tylko mogła, nie wracałbym do domu. To właśnie tu odkryłam prawdziwą Gruzję. Nie we wspaniałych widokach, a w ludziach, ich kulturze i tradycjach.

 

Dzień 6.

Wczesnym rankiem poszłam na dworzec autobusowy Didube, by stamtąd udać się w najbardziej wyczekiwaną podróż, w okolice Wielkiego Kaukazu, by na własne oczy zobaczyć najsłynniejszy gruziński obrazek. Marszrutka w cenie 15 GEL/os. czeka, aż się zbierze komplet osób. Po sezonie może być z tym kłopot. Na dworcu, łącznie ze mną, były jedynie trzy osoby. W takiej sytuacji warto zagadnąć parkujących w tym samym miejscu taksówkarzy. Jeden z nich zgodził się nas zabrać w cenie marszrutki, zatrzymując się po drodze w najbardziej atrakcyjnych miejscach. Pierwszym przystankiem było Ananuri, znajduje się tutaj XII-wieczna twierdza i przepiękny widok na sztuczne jezioro Żinwali.

Następnie przejechaliśmy przez zimową stolicę Gruzji – Gudauri, która o tej porze roku dopiero zaczyna się budzić z letniego uśpienia. Po chwili dotarliśmy do kolejnego przystanku – platformy widokowej, z której rozciąga się zapierający dech w piersiach widok na Wielki Kaukaz. Freski na platformie mają symbolizować przyjaźń gruzińsko-rosyjską.

Droga Wojenna ciągnie się aż do granicy rosyjskiej do Władykaukazu, jednak my wysiedliśmy nieco wcześniej, w miejscowości Stepancminda, dawniej nazywanej Kazbegi. Stąd rozpoczęła się podróż właściwa. Teraz wystarczyło się tylko wspiąć na 2170 m npm. i rozkoszować pięknym, nieskazitelnym, dziewiczym krajobrazem. Aby dotrzeć do niewielkiego kościółka Tsminda Sameba, obiektu widniejącego na niemalże wszystkich pocztówkach z Gruzji, trzeba wybrać jedną z dwóch dróg. Jedna jest krótsza, ale bardziej stroma, druga wiedzie trochę naokoło i jest przeznaczona dla pojazdów. Niepewna swojej kondycji fizycznej zdecydowałam się wybrać lżejsze podejście. Po ok 1,5 godziny marszu udało się dotrzeć na miejsce. Szczyt osiągnięty. Wrażenia? Nie do opisania.

Przy szukaniu transportu powrotnego do Tbilisi znów dopisało mi szczęście. Jeden z taksówkarzy zaoferował transport do stolicy w cenie marszrutki – bez zatrzymywania się przy punktach widokowych 10 GEL/os (ok. 20 zł/os).
Dzień 7.
Po raz kolejny dzień zaczął się na dworcu Didube. Moim celem była Mccheta. Marszrutki kursują mniej więcej co pół godziny. Ruszają, kiedy uzbiera się komplet osób, ale tutaj nie było z tym problemu. Przejazd jest krótki, a jego koszt to ok. 1 GEL.
Mccheta pełni obecnie rolę religijnej stolicy, a jednocześnie jest to jedno z najbardziej zadbanych miejsc w Gruzji, jakie do tej pory udało mi się zobaczyć. Wybrukowane uliczki, odświeżone elewacje, wszędzie ład i porządek. Jak na miasto świątyń przystało, zwiedzanie rozpoczęłam od klasztoru Samtavro, a nastęnie udałam się w kierunku najważniejszej budowli sakralnej regionu Sweti Cchoweli.

Dzień 8 – 10.
W końcu błogi odpoczynek. Trzy dni w regionie Kachetii miały służyć regeneracji sił i poddawaniu się czarowi odwiedzanych miejscowości. Region, oprócz tradycji winiarskich, słynie również z najpiękniejszego śpiewu polifonicznego, który wpisany jest na Listę Niematerialnego Dziedzictwa UNESCO. Zdecydowałam się na pozostanie w jednym mieście i stamtąd penetrowanie regionu. Wybór padł na Sighnagi. Sama miejscowość sprawia wrażenie nierealnej, jak gdyby wyciągniętej z baśni, gdzie czas dawno temu stanął w miejscu.

Ani chwili nie żałowałam tej decyzji, zwłaszcza że właściciele kwater, u których się zatrzymałam, postanowili wyprawić suprę (ucztę z mnóstwem jedzenia, od którego stół się uginał i z towarzyszącymi tradycyjnymi toastami oraz wzruszającym śpiewem) dla polskich gości. Była nas czwórka Polaków i gruzińska rodzina licząca ok. 10 osób. Atmosferę Gruzji tworzą ludzie. Tak serdecznego przyjęcia jeszcze nigdy nie doświadczyłam.
Gruzini twierdzą, że ich ojczyzna jest winiarską kolebką, a w fachu pędzenia tego trunku uprzedzili samego Dionizosa. Prawie każdy właściciel kwater prywatnych oferuje wycieczkę po kachetyjskich winnicach połączoną z degustacją. Na trasie znajduje się pięć winnic. Koszt to ok. 50 zł.
Pożegnanie z gruzińską Toskanią nastąpiło w stolicy regionu – Telavi. Miasto tak samo jak Sighnagi zostało odrestaurowane, ale już nie zrobiło na mnie takiego wrażenia. Jest dużo większe, hałaśliwe, wszyscy się gdzieś spieszą, a w Sighnagi ma się wrażenie, że czas się zatrzymał.
Później marszrutka do Tibilisi, tam ostatnie chaczapuri, nocny pociąg do Kutaisi, następnie taksówka na lotnisko.
Podczas pobytu w Gruzji, zostałam oczarowana tym krajem. Na każdym kroku spotykałam się z niecodzienną uprzejmością i gościnnością, a słowo „Polsza” otwierało niejedne drzwi. Zdarzyło mi się słyszeć, że podróżnik w Gruzji przestaje być dla nich obcym, a staje się im bratem. Z ręką na sercu potwierdzam prawdziwość tych słów, gdyż wszyscy Gruzini to jedna wielka rodzina.